Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Być może! mówiono mi coś o tem w Monthois.
Nagle wszyscy się poruszyli. Jan, który stał przy drzwiach altany, odwrócił się wołając:
— Cesarz!
Wszyscy się zerwali. Pomiędzy lipami, na wielkim białym gościńcu, ukazał się pluton stu gwardzistów, w strojnych mundurach, błyszcząc pod słońce swemi pancerzami. Zaraz po nich cesarz jechał konno, sam jeden, ze sztabem w tyle, za którym postępował drugi pluton gwardzistów.
Głowy się obnażyły, rozległo się kilka okrzyków. Cesarz, przejeżdżając podniósł głowę, bardzo blady, z twarzą wydłużoną, oczami błędnemi i pełnemi łez. Wyglądał tak, jakby się zbudził ze snu, słaby uśmiech zajaśniał mu na ustach na widok tej oberży, oblanej słońcem, i salutował.
Wtem Jan i Maurycy usłyszeli wyraźnie, z tyłu po za sobą, Bouroche’a, który mruczał przyjrzawszy się dobrze cesarzowi:
— Widocznie coś mu mocno doskwiera.
Poczem jednem słowem zakończył swą dyagnozę:
— Mizerak!
Jan ze swoim chłopskim rozumem, poruszył ramionami; to ci dopiero los dla wojska mieć takiego wodza! Maurycy w dziesięć minut potem, uścisnąwszy rękę Prospera, zadowolony, że zjadł śniadanie, odszedł paląc papierosa, żeby się trochę powłóczyć. Ciągle mu w oczach stał ten