Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w której jeden gotował, inny prał bieliznę, inny rozbijał namiot, chodził koło koni lub czyścił broń. Jeżdżono rano i popołudniu, obciążeni pod słońcem palącem. Wieczorem rozpalano dla odpędzenia mustyków wielkie ogniska, około których nucono piosnki francuzkie. Niekiedy wśród nocy jasnej, usianej gwiazdami, trzeba było wstawać i przyprowadzać konie do porządku, które wystawione na wiatr chłodny, gryzły się nawzajem i wyrywały kołki, rżąc szalenie. Niekiedy pito kawę, wyborną kawę, którą rozcierano na dnie kotła i cedzono przez czerwony pas munduru. Ale bywały także dni czarne, zdala od wszelkich mieszkań ludzkich, z nieprzyjacielem przed sobą. Wtedy nie było ani ognia, ani śpiewów, ani uczt. Czasem, z powodu bezsenności, pragnienia i głodu, znoszono prawdziwe męczarnie. Mimo to kochano tę egzystencyę pełną niespodzianek i przygód, tę wojnę nieustannych potyczek, gdzie osobista waleczność tyle znaczyć może — była to egzystecya urocza, podobna do podboju wyspy dzikiej, rozweselana niekiedy przez rabunki, krad ież na wielką skalę, przez maruderstwo, drobne kradzieże, których legendowe powodzenie wzbudzało śmiech nawet w generałach.
— O! — rzekł Prosper, nagle poważniejąc — tutaj nie tak jak tam u nas, tu się inaczej biją.
I wypytywany przez Maurycego, opowiedział swe wylądowanie w Tulonie, długi i nużący pochód aż do Lunewillu, gdzie dowiedzieli się