Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/779

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

klęcząc w swych sukniach żałobnych, których dotąd nie zdjęła, płakała po cichu.
Na szelest, podniosła głowę i zadrżała, widząc wchodzącego Jana. On, nieprzytomny, rzucił się naprzód i chwycił ją za ręce, chciał połączyć niejako swoją boleść z jej bólem. Ale uczuł drobne rączyny jak drżały, całą istność się cofającą, wyrywającą się mu na zawsze. Czyż nie skończyło się teraz wszystko między niemi? Grób Maurycego rozdzielał ich, niby niezgłębiona przepaść. I on także padł na kolana, łkając cicho.
Po krótkiem milczeniu jednakże Henryeta się odezwała:
— Stałam odwrócona od niego, trzymałam filiżankę bulionu, gdy usłyszałam krzyk.. Zaledwie nadbiegłam, już nie żył, wołał mnie, pana także wśród wybuchów krwi...
Mój Boże! jej brat, jej Maurycy ukochany jeszcze w łonie matki, druga jej istność, którego wychowała, ocaliła, jej jedyna miłość, od chwili, gdy ujrzała w Bazeilles, pod murem ciało swego biednego Weissa, przeszyte kulami! Wojna więc zabrała jej wszystko, zostanie sama na świecie, wdową i bez rodziny, bez nikogo, coby ją kochał!
— Ach na rany Bozkie! zawołał Jan wśród łkań, to moja wina! Mój drogi chłopiec, za którego oddałbym ostatnią kroplę krwi, a którego zamordowałem jak bydlę... Co się z nami stanie? Czy przebaczysz mi kiedy?