Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/767

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niedzieli wieczór, od dwóch dni, mieszkańcy żyli w głębi piwnic, pocąc się ze strachu; a we środę rano, gdy odważyli się wyjść na świat, widok ulic skopanych, szczątki, krew, okropny zwłaszcza pożar, wzbudził w nich chęć zemsty. Kara miała być surowa! Przetrząsano domy, rozstrzeliwano tłumnie mężczyzn i kobiety podejrzane, które schwytano. Od godziny szóstej wieczorem tego dnia, armia wersalczyków była panią połowy Paryża, od parku Monsouris aż do dworca kolei północnej. Ostatni członkowie komuny z jakich dwudziestu ludzi, musieli się schronić na bulwar Woltera, do merostwa XI go okręgu.
Zapanowało milczenie, Maurycy, ze wzrokiem zapuszczonym w dal, na miasto, przez okno otwarte dla chłodnego powietrza nocnego — szepnął;
— Bądź co bądź, to idzie dalej, Paryż się pali!...
Było to prawdą, płomienie znów się ukazały wraz ze zmrokiem; i znowu niebo zaciemniło się łuną zbrodniczą. Po południu, gdy prochownia Luksemburska wyleciała w powietrze ze straszliwym hukiem, rozeszła się pogłoska, że Panteon zapadł się w podziemia. Zresztą przez cały dzień pożar wczorajszy trwał, pałac Rady Stanu i Tuilerye stały w płomieniach, ministeryum skarbu dymiło się straszliwie. Trzeba było co chwila zamykać okno, unikając całej chmury sadzy, nieustannych obłoków spalonego papieru, które gwałtowność ognia wyrzucała w górę,