Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/743

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przewrócić całe miasto, zażądać stu bryczek, tysiąca koni, odmawiał głosem dumnym zwycięzcy, którego prawem było, żeby się nie mięszać do spraw zwyciężonych, uważając je za brud, który mógłby splamić jego świeżą chwałę.
— Przynajmniej — zaczęła znów Henryeta, usiłując się uspokoić — wiesz pan zapewne co się dzieje i możesz mi opowiedzieć.
Uśmiechnął się niedostrzeżenie:
— Paryż się pali... O, proszę tutaj, zobaczysz pani doskonale!
Ruszył przed nią, wyszedł ze stacyi, stąpał ze sto kroków wzdłuż szyn, do mostku żelaznego, przecinającego drogę. Wszedłszy nań, ujrzeli obszerną płaszczyznę, przed sobą.
— Widzi pani, Paryż się pali...
Mogło być wpół do dziesiątej. Łuna krasząca niebo, wzmagała się ciągle. Na wschodzie, małe chmurki krwawe znikły, niebo było czarne jak atrament, na którem wieszały się odblaski dalekiego pożaru. Teraz cały horyzont był w ogniu, ale tu i owdzie można było zauważyć większe skupienie ognia, siedlisko żywej purpury, której promienie tryskały dokoła wśród wielkich dymów wlokących się leniwie. Zdawałoby się, że jakieś wielkie lasy się palą, drzewo za drzewem, że sama ziemia się żarzy, rozpalona tym ogromnym stosem Paryża.
— Oto — mówił Gunther — Montmartre, to wzgórze, które widać czerwone na tle czarnem...