Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/736

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wśród biesiad nieustannych, kładąc się w butach na miękie przepyszne łóżka, strzelając dla żartów w lustra z rewolweru. Zapewniano nawet, że jego kochanka, pod pozorem zakupywania wiktuałów na targu, wyjeżdżała codzień rano w pojeździe dworskim, wywożąc stosy bielizny skradzionej, zegary i meble. I Maurycy, widząc go biegnącego ze swymi ludźmi, trzymającego w ręku kociołek z naftą, uczuł głębokie niezadowolenie, okropną wątpliwość, która zachwiała odrazu jego dotyczasową wiarę. Czyż dzieło straszliwe, może być dobrem, gdy taki człowiek doń się zabiera?
Upływały godziny, bił się teraz z rozpaczą, mając jedno tylko pragnienie, żeby umrzeć. Jeżeli się omylił, to niechże przynajmniej błąd swój krwią okupi! Barykada, zamykająca ulicę Lille, na wysokości ulicy Bac, była bardzo silna, zbudowana z worków i beczek z ziemią, zaopatrzona z czoła w głęboki rów. Bronił jej z kilkunastu zaledwie federalistami, wszyscy do połowy zakryci, zabijając na pewno każdego żołnierza, który się pokazał. On sam, aż do zmroku nie ruszył się, wystrzelił swe ładunki, milczący, oszalały z rozpaczy. Widział jak zwiększał się w pałacu Legii honorowej dym gęsty, który wiatr rozwłóczył po ulicy, choć w szarym blasku kończącego się dnia, ognia dojrzeć nie można było. W sąsiednim pałacu także wybuchnął pożar. Nagle jeden z kolegów nadbiegł doń z ostrzeżeniem,