Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/703

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wierzył teraz w takie złudzenia, z których dawniej byłby się śmiał tylko. I dla czegóżby tak być nie miało? czyż głupota i podłość ma granice? czyż cuda nie są możliwe wśród katastrof, wstrząsających światem? Zbierał się w nim gniew oddawna, od chwili, gdy się dowiedział o klęsce pod Froeschwiller, gdy stał pod Milhuzą; na myśl o Sedanie krwawiło mu się serce, jakby z ciężkiej rany, ciągle drażnionej i nieustannie rozdzieranej, każda klęska nim wstrząsała; miał ciało wycieńczone, głowę osłabioną w skutek głodu przez tyle dni, tyle nocy bez snu, rzucony w zamęt tego życia dziwnego, sam nie wiedział czy jeszcze żyje; i myśl że tyle cierpień doprowadzi do nowej katastrofy, nieuchronnej, przyprawiała go o szaleństwo, czyniła z tego człowieka wykształconego istotę instynktu, zmieniała go w dziecię rządzące się nieustannie wrażeniami chwili. Wszystko raczej, zniszczenie, wytępienie zupełne, niż oddanie jednego grosza, jednej piędzi ziemi francuzkiej. Dokonywała się w nim ewolucya, która pod ciosami pierwszej bitwy przegranej, zburzyła legendę napoleońską, bonapartyzm sentymentalny, jaki zaczerpnął z opowieści epicznych swego dziada. A nawet teraz był już przeciwny rzeczypospolitej teoretycznej i mądrej, przechylał się na stronę gwałtowności rewolucyjnej, wierzył w konieczność teroryzmu, dla wytępienia niezdolnych i zdrajców, gotowych zabić ojczyznę. To też dnia 31 października serce jego było po stronie burzycieli,