Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/664

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szał. I do niego to, do jego cichej izby, Sylwina wpadła, z włosami rozwianemi, płacząca, drżąc tak silnie, że z początku nie mógł nic z jej słów urywanych zrozumieć. Ciągle robiła ruch ręką, jakby odpędzała jakieś straszne widzenie. Nakoniec zrozumiał, miał teraz obraz zasadzki, zarznięcia, matkę stojącą z dzieckiem przy spódnicy, wobec ojca z gardłem poderzniętem, z którego krew płynęła. Skamieniał, jego serce chłopskie i żołnierskie ściskało się z grozy. O! wojna, okropna wojna, która zmieniła tych wszystkich biedaków w dzikie zwierzęta, która posiała te okrutne nienawiści, syna zbryzganego krwią ojcowską, utrwalająca walkę ras, wyrastająca później w taką okropność, że ten syn pójdzie może kiedyś tępić rodzinę ojcowską. Zbrodniczy zasiew za straszne żniwa!
Sylwina, padłszy na krzesło, pokrywając pocałunkami Karolka, który płakał na jej łonie, powtarzała ciągle jedno zdanie, krzyk jej krwawiącego się serca:
— O, moje dziecko, już teraz nie powiedzą, że jesteś prusakiem!
W kuchni zjawił się ojciec Fouchard. Dobijał się jak pan domu i zdecydowano się otworzyć mu. Jakoż dość nieprzyjemnie był zdziwiony ujrzawszy na swym stole tego trupa, z szaflikiem na ziemi, pełnym krwi. Oczywiście, z natury mało wstrzemięźliwy, wpadł w gniew.