Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/663

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przybita do podłogi, z gardłem tak ściśniętem, jakby objętem obręczą żelazną. Patrzała przed siebie. Nagle spostrzegła, że Karolek był przy niej i trzymał się jej za spódnicę. Widocznie obudził się, otworzył drzwi i nikt nie widział, jak wszedł, skradając się jak dziecko ciekawe. Od jakiego czasu on tu się znajduje, na pół ukryty za matką? I on także patrzał. Wielkiemi oczami błękitnemi, pod czupryną żółtą, patrzał na krew płynącą, na małą fontannę czerwoną, napełniającą powoli szaflik. Może go to bawiło. Czy nie zrozumiał odrazu? a może w końcu objaśnił go oddech grozy, może instynkt mu szepnął, że to są straszne rzeczy, na które patrzy? Krzyknął gwałtownie, rozpaczliwie:
— Mamo, mamo, ja się boję! chodźmy stąd!
Sylwina takiego doznała wstrząśnienia, że się zachwiała cała. Tego było za wiele, coś w niej pękło, groza nakoniec pokonała tę siłę, tę egzaltacyę myśli, która ją od dwóch dni podtrzymywała. Stała się znów kobietą, wybuchła płaczem, i z ruchem szalonym podniosła Karolka i przyciskać go poczęła do serca. I wybiegła z nim pędem, nie słysząc nic, nie widząc nic, pragnąc tylko schować się gdzie, w pierwszą lepszą dziurę, choćby pod ziemię.
W tejże chwili Jan zdecydował się otworzyć cicho swe drzwi. Jakkolwiek nigdy nie niepokoił się hałasem w folwarku, teraz jednak zdziwiony był nieustannem chodzeniem i głosami, jakie sły-