Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Loubeta, łakomcy, który także wiedział czego się trzymać, zwłaszcza gdy szło o jedzenie; niemniej przeto wszyscy krzyczeli przeciw cesarzowi, oficerom, całej tej szajce, którą porzucą przy pierwszej sposobności. Chouteau, rozdmuchując coraz bardziej ten zapał pijany, spoglądał z pod oka na Maurycego, panicza, którego rozśmieszał, z którego towarzystwa był dumny, tak że chcąc go roznamiętnić z kolei rzeczy, postanowił napaść na Jana, niespokojnego i jakby drzemiącego w pośród tej wrzawy, z oczami napół przymrużonemi. Od czasu surowej lekcyi, udzielonej przez kaprala ochotnikowi, którego zmusił do podniesienia rzuconego karabina, jeżeli ten miał jaką urazę przeciw swemu zwierzchnikowi, to teraz była najlepsza sposobność podburzenia przeciw sobie tych dwóch ludzi.
— Znam ja tych, którzy chcieli nas rozstrzelać — mówił Chouteau tonem groźby — gałganów, którzy nas traktują gorzej od bydląt, którzy nie rozumieją, że skoro tornistry i flety nam dokuczą, to się je rzuca na pole... No jakże, koledzy, coby oni też powiedzieli, teraz gdy tu jesteśmy, gdybyśmy ich z kolei rzucili na drogę?... Jak wam się to podoba, co? trzeba dać przykład, żeby nam nie zawracali dłużej głowy tą parszywą wojną? Śmierć pluskwom Badnigueta! śmierć gałganom, którzy chcą byśmy się bili!
Jan zaczerwienił się cały, spłynął krwią gniewu, zapalającego się w nim rzadko, ale silnie.