Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/619

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak! tak! Spostrzegłszy pewnego dnia mąkę, wzruszył się bardzo, co kazało przypuszczać, że jest młynarzem. I nic więcej. Gdzie był młynarzem? A może teraz w jakiejś oddalonej wiosce bawarskiej opłakiwała go żona i dzieci? Czyż ma więc umrzeć nieznany, bezimienny, pozostawiając swoich gdzieś daleko, w oczekiwaniu wiekuistem powrotu?
— Dzisiaj, opowiadała Henryeta jednego wieczoru Janowi, Gutmann przesłał mi ręką pocałunek... Nie mogę mu dać pić, żadnej posługi przy nim zrobić, żeby nie poniósł palców do ust, z gwałtownym ruchem wdzięczności.... Nie trzeba się śmiać, to coś strasznego być skazanym na wieczne milczenie!
Ku końcowi października Jan miał się znacznie lepiej. Doktór zgodził się na wyjęcie drenów, jakkolwiek nie bez obawy i rana goiła się bardzo prędko. Już rekonwalescent się podnosił, całemi godzinami przechadzał się po pokoju, siadał przy oknie wpatrując się w płynące po niebie chmury. Potem począł się nudzić, mówił że chce się czemś zająć, być pożytecznym w gospodarstwie. Niepokoił się też pokryjomu kwestyą pieniężną, gdyż myślał że dwieście franków, zostały już wyczerpane przez sześć tygodni. Ponieważ ojciec Fouchard zawsze dlań jest grzecznym, więc widocznie Henryeta zań płaci. Myśl ta gryzła go, nie śmiał się z nią rozmówić, i kamień mu spadł z serca, gdy ułożono się, że bę-