Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/576

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chleb, lękać się począł, by dla nich go nie zabrakło. Potrząsnął rękami i zawołał:
— Nam! nam!...
Delaherchowie spostrzegli ich ze zdumieniem prawie radosnem. Twarze ich pobladłe z litości, rozjaśniły się i witali ich żywemi giestami. Sama Gilberta postanowiła rzucić ostatni bochenek do rąk Jana, zrobiła to z tak rozkoszną niezręcznością, że wybuchła sama wesołym śmiechem.
Maurycy, nie mogąc się zatrzymywać, odwrócił się i zapytał w przelocie, głosem pełnym niepokoju:
— A Henryeta? Henryeta?
Na to Delaherche począł coś długo opowiadać. Ale głos jego zginął, przygłuszony stąpaniem tylu ludzi. Widocznie postrzegł, że młody człowiek nie zrozumiał go, gdyż począł dawać znaki, wskazując na południe. Kolumna już wchodziła na ulicę du Ménil, fasada fabryki zniknęła, z trzema głowami z niej wychylającemi się, a jakaś ręka nie przestała chustką powiewać.
— Co on mówił? — spytał Jan.
Maurycy, zgryziony, oglądał się w tył, ale napróżno.
— Nie wiem, nie zrozumiałem... Będę niespokojny, dopóki nie będę miał jakich wiadomości.
A pochód dalej się odbywał, prusacy przyśpieszali go z brutalnością zwycięzców, gromada wyszła z Sedanu przez bramę Ménil, wyciągnięta