Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

robiły najsmutniejsze wrażenie, wrażenie miast szturmem wziętych, wyludnionych przez trwogę, z których nawet koty uciekły ze strachu przed zbliżającą się grozą. Opłakane to widowisko w każdej wsi się powtarzało i przybierało coraz ciemniejsze barwy; liczba uciekających zwiększała się, zamięszanie rosło, widać było pięście wyciągnięte, słychać przekleństwa i płacz.
Ale Maurycy doznawał największych zgryzot w drodze, na gościńcu, wśród pola. W miarę, jak się zbliżano do Belfortu, łańcuch uciekających skupiał się, tworzył szereg nieprzerwany. O! biedni ludzie, sądzący, że znajdą schronienie w murach twierdzy! Mąż popędzał konia, żona szła za nim, wlokąc dzieci. Całe rodziny śpieszyły, upadając pod tobołami, rozproszone, gdyż dzieci nie mogły zdążyć za starszymi, wśród oślepiającej białości gościńca, palonego przez słońce letnie. Wielu zdjęło trzewiki, szło boso dla pośpiechu; matki napół obnażone, nie przestając się posuwać naprzód, karmiły płaczące niemowlęta. Twarze przerażone zwracały się wtył, ręce rozpaczliwie podnosiły się, jak gdyby chciały ograniczyć widnokrąg, w tym wichrze trwogi, która najeżała włosy na głowach. Inni, właściciele folwarków, z całą swą służbą, biegli na przełaj przez pola, pędząc przed sobą rozłażące się trzody; owce, krowy, woły, konie, które biczem wypędzano ze stajni i obór. Kierowały się one ku wąwozom, wyżynom, samotnym lasom, podnosząc