Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kiem krótkim i gorączkowym, bez cieplej strawy w żołądku. Znowu tego poranku, porządek marszu był naruszony przez ten nagły i przyśpieszony ruch.
Był to dzień ciężki i pełen smutku. Wygląd kraju się zmienił; wkroczono w okolicę górzystą, drogi się spinały, wlokły po spadkach wysadzonych jodłami; wązkie doliny, zarosłe jałowcem, oblane były złotem. Ale wśród tych pól, błyszczących pod słońcem sierpniowem, trwoga rosła z każdą godziną. Nowa depesza polecająca merom, ażeby uprzedzili mieszkańców, iż dobrze zrobią chowając to co mają kosztownego, doprowadziła zdziwienie i popłoch do ostatnich granic. A więc nieprzyjaciel już jest? czy zdążymy przynajmniej wymknąć mu się? I wszystkim się zdawało, że słyszą wzmagające się dudnienie najazdu, ten szum rzek wezbranych; w każdej wsi prawie napotykano nowiny, zwiększające trwogę, płacz i narzekania.
Maurycy szedł krokiem lunatyka, z nogami zakrwawionemi, z plecami przygniecionemi tornistrem i karabinem. Nie był już zdolny do zebrania myśli, wpadł w stan pół-senny; nie słyszał stąpania kolegów, czuł tylko Jana po swej stronie lewej, który był także znużony i zbolały. Wsie, które przechodzili, budziły poprostu litość i trwogę. Jak tylko ukazywało się cofające się wojsko, ta banda zmęczonych żołnierzy, wlokących nogi leniwie, mieszkańcy otaczali ich, przynaglali do