Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/485

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ka zgnilizna, zepsute członki, to lepiej, że je dyabli wzięli za jednym zamachem, niż aby miały sprowadzić śmierć.
— Umarli! o! nie, nie — powstaną kilkakrotnie. Ja wcale nie jestem umarły, nie czuję tego zupełnie.
I cały, jakby zabity, z włosami zlepionemi przez krew rany, pozostał przy koniecznej potrzebie życia, chwycenia narzędzi lub topora dla odbudowania, jak mówił, domu. Był on ulepiony ze starej gliny twardej i mądrej, w kraju rozsądku, pracy i oszczędności.
— Z tem wszystkiem — mówił dalej — żal mi cesarza... Interesa szły dobrze, zboże się sprzedawało... Ale widocznie był on bardzo nierozsądny. Któż włazi w takie historye!
Maurycy, ciągle zrozpaczony, zawołał:
— Cesarz! w gruncie rzeczy, kochałem go, pomimo mych zasad republikańskich i liberalnych. Tak, to we krwi u mnie było, zapewne po dziadku... I właśnie, trzebaż żeby kraj z tej strony gnić począł... W cóż się obrócimy?
Oczy miał błędne, jęczał tak żałośnie, że Jan, zaniepokojony, postanowił wstać, gdy spostrzegł wchodzącą Henryetę. Obudziła się, słysząc głosy w pokoju sąsiednim. Szary świt oblewał swym bladym blaskiem wszystko.
— Przychodzisz pani w samą porę, by mu dać napomnienie — rzekł, udając uśmiech. Zgłupiał z kretesem.