Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ach, jakże mię pali w łapy to karabinisko — zawołał znów Loubet, przerzucając jeszcze raz sztucer z ramienia na ramię. Tę fujarkę chętniebym wysłał na przechadzkę!
I przypominając sobie sumę, jaką otrzymał za zastępstwo w wojsku, krzyczał.
— Bagatela! pięćset kółeczek za to rzemiosło... okradziono mię bezwiednie!... Ten sam bogacz, teraz pali sobie fajeczkę w swym domu, a ja tu za niego łeb sobie rozbijam!
— Ja, burknął Chouteau, kończyłem swą służbę i miałem już iść do domu... Ale cóż! człowiek nie ma szczęścia i musiał wpaść w takie świństwo!
Puścił w ruch wahadłowy swą strzelbę, poczem rzucił ją gwałtownie na drugą stronę płotu.
— Idź do dyabła, paskudny sprzęcie!
Karabin wywrócił dwa koziołki i padł w bruzdę, leżąc tam długi, nieruchomy, podobny do trupa. Za tym przykładem poleciały inne. Pole wkrótce pokryło się bronią, zdrętwiałą, smutną, opuszczoną, pod palącemi promieniami słońca. Był to rodzaj szaleństwa zaraźliwego, głód dręczył żołądki, trzewiki uciskały nogi, ten pochód nużący, klęska nieprzewidziana, której groźba zdała się pędzić za nimi. Niczego dobrego się już nie spodziewano, wodzowie uciekający, intendentura, która jeść nie dawała, zmęczenie, ogłupienie, chęć skończenia wszystkiego, chociaż nic jeszcze nie zrobiono. Cóż więc dziwnego! karabiny