Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bez możliwości oporu, brały znów w nim górę złe instynkta, budził się w nim dawny utracyusz, którego się wstydził. Jego wybryki w Paryżu, były szaleństwem „tamtego“ jak mówił, chłopca słabego, jakim się stawał w złej godzinie, zdolnego do najgorszych nikczemności. A teraz, gdy się wlókł pod palącem słońcem, był tylko bydlęciem z tego zapóźnionego stada, rozpierzchłego, rozsianego po drodze. Było to odbicie klęski, odgłos piorunu spadłego bardzo daleko, o całe mile, a którego konające echo biło teraz po piętach tych ludzi, ogarniętych trwogą, uciekających choć nie widzieli dotąd nieprzyjaciela. I czegóż się spodziewać? na co liczyć? czyż nie skończyło się wszystko? Klęska, pobicie, nic nie pozostaje jak ledz i umrzeć!...
— To nic — krzyczał głośno Loubet ze śmiechem łobuza targów paryzkich — idziemy do Berlina, tylko w inny sposób.
Do Berlina! do Berlina! krzyk ten, wydawany przez tłum rojący się na bulwarach przez noc szalonego zapału, brzmiał jeszcze w uszach Maurycego. Wszak ten okrzyk zachęcił go do zaciągnięcia się w szeregi. Wiatr zmienił swój kierunek pod naciskiem burzy, nastąpił straszny przeskok, i w tej ufności rozegzaltowanej tkwił cały temperament narodu, a teraz po pierwszych niepowodzeniach nikł, zmieniał się w rozpacz porywającą tylu żołnierzy błędnych, zwyciężonych i rozproszonych wprzód, nim się z wrogiem zmierzyli.