Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/429

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dziękuję ci, majorze. Pragnąłbym, żeby to skończyło.
Czuł pieczenie w ranie. Gdy przyniesiono nosze, by go ztąd zabrać, straszliwy huk wstrząsnął całą fabryką; był to granat, który pękł przed szopą, na małem podwórzu za studnią. Szyby popękały z trzaskiem, a dym gęsty ogarnął lazaret. W sali popłoch opanował rannych, którzy pozrywali się ze swych legowisk na słomie, wszyscy krzyczeli i wszyscy chcieli uciekać.
Delaherche skoczył jak szalony, by się przekonać o schodach. Cóż to? czyż chcą zburzyć, spalić jego dom teraz? Cóż się więc dzieje? Wszak cesarz chce, by przerwano bitwę, dla czegóż więc strzelają?
— Do stu dyabłów, ruszajcie się! wrzasnął Bouroche na infirmerów, osłupiałych z trwogi. Wymyjcie stół i przynieście numer trzeci!
Obmyto stół, jeszcze raz wylano kubeł wody czerwonej na trawnik. Astry były teraz jakąś krwawą mięszaniną zieleni i kwiatów zbryzganych krwią. A major, któremu przyniesiono numer trzeci, dla rozerwania się trochę, zajął się poszukiwaniem kuli, która strzaskawszy dolną szczękę, winna była uwięznąć w języku. Krew płynęła strumieniem i poplamiła mu palce.
W sali, położono znowu kapitana Beaudoin na materacu. Gilberta i pani Delaherche, pomimo niepokoju, poszły porozmawiać z nim trochę.