Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/418

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kant wydał krzyk bolesny, ujrzawszy między nimi kapitana Beaudoin.
— Och mój biedny przyjacielu.. Zaczekaj! zawołam matkę i żonę!
Przybiegły obie, zostawiwszy służącą przy zwijaniu bandaży. Służba zdrowia przeniosłą kapitana do sali, i położyła go na poprzek wiązki słomy, gdy Delaherche spostrzegł leżącego na jednym z materacy jakiegoś żołnierza, nieruchomego, z twarzą ziemistą, i oczami otwartemi.
— Wszak ten człowiek już umarł!
— Prawda, odrzekł infirmer. Niepotrzebnie tylko zawadza.
Schwycił wraz z jednym z towarzyszów ciało i wyniósł je do kostnicy, którą urządzono pod krzakami. Leżało tu już około tuzina trupów, skostniałych, jedni z nogami wyciągniętemi, jakby wydłużonemi przez cierpienie, inni pokrzywieni, pokurczeni, w postawach dziwacznych. Byli tam i tacy, którzy zdawało się, że szydzą, z oczami białemi i zębami obnażonemi w skutek ściągnięcia warg; inni, z twarzą wydłużoną, straszliwie smutną, płakali jeszcze wielkiemi łzami. Jeden z nich, młodziutki, drobny i chudy z głową do połowy urwaną, przyciskał do serca oburącz konwulsyjnie fotografię kobiety, jedną z tych szarych fotografij przedmieścia, zbryzganą krwią. U stóp trupów, leżały w nieładzie nogi i ręce odcięte, wszystko to co odrzynano, wszystko co