Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/415

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mieniach, może zgorzała od chwili gdy ją opuścił. Pobiegł więc tam, ogarnięty gorączką ruchu, zadowolony, że może tak pędzić. Ale tłumy zagradzały drogę, przeszkody zjawiały się na każdym kroku. Dopiero na ulicy Maqua odetchnął z zadowoleniem, gdy spostrzegł monumentalną fasadę swego domu nienaruszoną, bez dymu i iskier. Wszedł, krzycząc zdala do matki i żony:
— Wszystko dobrze, wywieszają chorągiew białą, zaraz ogień ustanie!
Nagle zatrzymał się, gdyż widok lazaretu był naprawdę straszliwy.
W obszernej suszarni, od której brama była otwarta, nie tylko wszystkie materace były zajęte, ale nawet nie było miejsca na słomie rozesłanej w kącie sali. Zaczęto nawet słać słomę między łóżkami, przysuwano chorych jednego do drugiego. Liczono ich już około dwustu i ciągle nowi przybywali. Szerokie okna oświecały białym blaskiem to nagromadzenie cierpień ludzkich. Niekiedy przy jakimś gwałtowniejszym ruchu, dawał się słyszeć krzyk mimowolny. Chrapanie śmiertelne konania drżało w powietrzu, przesiąkniętem wilgocią. Gdzieś w głębi, cicha skarga, prawie śpiew, nie ustawał na chwilę. I znowu zalegała głęboka cisza, pewien rodzaj odrętwienia zrezygnowanego, posępne zgnębienie izby śmierci, które przerywały tylko kroki i szept felczerów. Rany, opatrzone pośpiesznie na polu bitwy, niektóre z nich odkryte, czerwie-