Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nocy fatalnej, w której ciążyło coś bezimiennego i strasznego. Coś drżało w morzu ciemności, jakiś szelest unosił się w nieskończoności, jakiś szmer trudny do określenia, niby tentent konia, brzęk szabli, przemykanie się zapóźnionego włóczęgi, wszystkie te zwykle odgłosy nocy, które teraz przybierały charakter groźby. Nagle w pobliżu namiotu markietańskiego zajaśniało wielkie światło i całe czoło obozu oblało blaskiem. Widać było szeregi kozłów z bronią, jej lufy połyskujące, w których drgały płomyki czerwone, podobne do barwy krwi świeżej; ukazały się w tym nagłym pożarze straże ciemne i wyprostowane. Czyżby to był nieprzyjaciel, o którym wodzowie mówili od dwóch dni, i naprzeciw którego przybyli z Belfortu do Milhuzy? Nagle wśród gwałtownego snopu iskier, ogień zgasł. To stos drzewa mokrego, tak długo rozniecany przez Lapoulle’a i Loubeta, żarząc się przez całe godziny, buchnął nagle płomieniem.
Jan, przerażony tym blaskiem jaskrawym, wyszedł również pośpiesznie z namiotu i o mało, że nie potknął się o Maurycego, który wsparty na łokciu, patrzał przed siebie. Noc stawała się coraz ciemniejszą i obaj żołnierze ułożyli się na ziemi, o kilka kroków jeden od drugiego. Teraz mieli przed sobą, w głębi gęstych ciemności tylko okno folwarku oświecone, tę świecę zatraconą, która zdawała się błyszczeć przy umarłym. Która godzina być mogła? może druga, może trzecia.