Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zeilles, przyjechał ze swą postawą milczącą i ponurą widma, ożywionego przez cynober.
Stała tam cegielnia i dawała schronienie. Z drugiej strony deszcz kul rył jej mury a granaty co chwila padały na drogę. Cały orszak się zatrzymał.
— Najjaśniejszy panie! — szepnął jakiś głos — naprawdę, jest niebezpiecznie...
Ale cesarz się odwrócił, ruchem ręki rozkazał, by sztab uszykował się wzdłuż wązkiej uliczki pod cegielnią. Ludzie i zwierzęta będą zupełnie zakryci.
— Doprawdy, najjaśniejszy panie, to szaleństwo... Najjaśniejszy panie, błagamy cię...
Powtórzył swój ruch, jak gdyby chciał powiedzieć, że pojawienie się świetnych mundurów na tej nagiej drodze, zwróci z pewnością uwagę bateryj lewego brzegu. I sam posunął się wśród kul i pocisków, wolno, zawsze w postawie ponurej i obojętnej; szedł tam, gdzie przeznaczenie mu kazało. Może słyszał za sobą nieubłagany głos popychający go naprzód, głos krzyczący z Paryża: „idź! idź! umrzyj jak bohater na trupie swego ludu, zadziw świat cały, na to, by twój syn mógł panować!“ Szedł więc, jechał wolnym stępem. Postępował tak na przestrzeni kilkuset metrów. Potem zatrzymał się, czekając na śmierć, której przyszedł tu szukać. Kule wyły przeraźliwie, granat pękł i zasypał go piaskiem. Czekał ciągle. Grzywa na koniu najeżyła się