Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Była godzina siódma, opóźnił się zanadto. Dopóki mógł iść obok domów, korzystał z bram, załomków muru, wciskając się w najmniejszy otwór za każdym strzałem. Nigdy nie przypuszczał, żeby był jeszcze tak młody i rześki, tak się uwijał jak wąż. Ale na końcu wsi, gdy trzeba było przejść około trzystu metrów drogi pustej i nagiej, zamiatanej przez baterye w Liry, zadrżał, i oblał się gorącym potem. Przez chwilę biegł schylony do połowy rowem. Potem leciał jak szalony prosto przed siebie, z uszami pełnemi huku, podobnego do trzasku piorunów. Oczy mu błyszczały, zdawało mu się, że stąpa przez płomienie. Trwało to przez całą wieczność. Nagle spostrzegł mały domek na lewo, rzucił się tam, ukrył się, oddychając ciężko. Otaczało go mnóstwo ludzi i koni. Zrazu nic nie mógł rozróżnić. Potem to, co ujrzał, zdziwiło go nadzwyczajnie.
Wszakże to cesarz z całym swoim sztabem! Nie był pewny, choć chwalił się, że go znał dobrze od chwili, gdy o mało nie przemówił do niego w Baybel; potem skamieniał. Tak, był to Napoleon III, który mu się wydał wyższym na koniu, z wąsami tak ostro zakręconemi, z twarzą tak rumianą, że miał go za odmłodzonego, jak aktora umalowanego. Z pewnością kazał się uróżować, żeby nie włóczyć śród swych wojsk, grozy swej bladej maski, zmienionej cierpieniem, z nosem skrzywionym, z oczami błędnemi. Uwiadomiony o godzinie 5-tej rano, że się biją w Ba-