Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cze żył biedny jego ojciec! Ale jest nas tylko dwoje sierot, trzeba żebyśmy żyli dla siebie... A zresztą, ci prusacy nie zrobią przecież nie złego kobiecie samotnej i dziecku choremu...
Weiss w tej chwili zjawił się zadowolony, że wszystko u siebie zabarykadował.
— Teraz, chcąc wejść, trzeba wszystko rozbijać... No, w drogę! zaczyna tu być niewygodnie, uciekajmy po pod domami, jeżeli nie chcemy czego oberwać.
Jakoż nieprzyjaciel przygotowywał się widocznie do nowego napadu, gdyż ogień się wzmógł a gwizd kul nie ustawał ani na chwilę. Dwa granaty padły już na drogę, o jakie sto metrów; trzeci ugrzązł w miękiej ziemi ogrodu sąsiedniego i nie pękł.
— Ale, ale, Franciszko — rzekł — chciałbym uściskać twego Karolka... Wszak znów nie jest on tak bardzo chory, za kilka dni będzie zdrów... Nie trać odwagi a nadewszystko wejdź do pokoju prędko i nie pokazuj nosa.
Nakoniec obaj odeszli.
— Do widzenia, Franciszko.
— Do widzenia, panowie.
I w tejże chwili rozległ się trzask straszliwy. Był to granat, który zburzywszy komin na domu Weissa, padł na chodnik, gdzie pękł z takim hukiem, że wszystkie szyby w oknach sąsiednich potrzaskały. Gęsty pył, dym ciężki zaciemnił zrazu wszystko a potem front ukazał się strasznie