Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i Bazeilles, leżące wśród łąk ciągnących się aż do szeregu wzgórzy w Remilly i Frenois; na lewo czerniał las Garenne a na prawo błyszczała szeroka, blada wstęga Mozy. Przez chwilę Maurycy spoglądał na ten obszerny widnokrąg powoli niknący w ciemności.
— O! otóż i kapral! — zawołał Chouteau. — Co? czy powraca z dystrybucyi żywności?
Wszyscy się poruszyli. Przez cały dzień żołnierze zbierali się pojedynczo lub grupami wśród takiego zamieszania, że naczelnicy nawet nie żądali od nich wyjaśnień. Zamykali oczy, zadowoleni, że przynajmniej ludzie ich zgromadzają się.
Zresztą, kapitan Beaudoin przybył przed chwilą a porucznik Rochas przyprowadził około godziny drugiej dopiero kompanię rozbitą, zmniejszoną o dwie trzecie. Teraz była ona prawie kompletna. Kilku żołnierzy upiło się, inni pościli, nie mogąc nigdzie znaleźć nawet kawałka chleba; a rozdział żywności, jak zwykle nie nastąpił. Jednakże Loubet wpadł na pomysł ugotowania kapusty, której narwał w jednym z ogrodów sąsiednich; ale nie miał ani soli, ani słonicy i żołądek był pusty jak przedtem.
— No, panie kapralu, masz przecie spryt, pomyśl-no o jedzeniu! — mówił Chouteau. — Nie o mnie tu idzie, bo ja wraz z Loubetem zjadłem doskonałe śniadanie u pewnej damy.
Wszystkie twarze zwróciły się do Jana, sekcya czekała na niego, Lapoulle i Pache zwłaszcza,