Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

podobieństwem bliźniąt, które jest niejako zdwojeniem twarzy. Mimo to była ona niższą, delikatniejszą, z pozoru słabszą, z ustami nieco dużemi, rysami drobnemi, włosami cudnie jasnemi, podobnemi do owsa dojrzałego. Nadewszystko różniła się od Maurycego swemi oczami szaremi, spokojnemi, gdzie zdawała się odradzać heroiczna dusza dziadka, bohatera Wielkiej armii. Mówiła niewiele, stąpała cicho, z tak zręczną ruchliwością, z taką uśmiechniętą słodyczą, że czuć było tylko jej przejście w ruchu pieściwym powietrza.
— Tędy, tędy panie Janie — mówiła. Zaraz wszystko będzie gotowe.
Mruczał coś niewyraźnie, nie mogąc znaleźć słów na podziękowanie, wzruszony tem przyjęciem braterskiem. Zresztą, oczy mu się same zamykały, patrzał na wszystko przez sen niejako, przez rodzaj mgły, wśród której zdawało mu się, że widzi Weissową pływającą, unoszącą się nad ziemią. A może to tylko zjawisko urocze, ta młoda kobieta wspomożycielka, uśmiechająca się do niego z taką prostotą? Czuł, że go się dotyka ręką, czuł jej dłoń drobną i twardą, ściskającą go ze szczerością starego przyjaciela.
Od tej chwili Jan stracił pamięć rzeczy. Znajdował się w pokoju jadalnym, w którym był chleb i mięso na stole; ale nie miał siły podniesienia do ust nawet kawałka. Jakiś mężczyzna siedział sam na krześle. Potem poznał, że to Weiss, którego widział w Milhuzie. Ale nic nie rozumiał, co