Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

które umoczyli w tem winie rozlanem... Byli to poprostu dzicy ludzie i pan Dalichamp napróżno usiłował przeszkodzić jednemu żołnierzowi, żeby nie wypił syropu z opium, który gdzieś wynalazł. Nieszczęśliwy umarł już zapewne, cierpiał bowiem okropnie, gdym odjeżdżała.
Przerażona zakryła oburącz oczy, jak gdyby patrzeć nie chciała.
— Nie! nie! za dużo widziałam, to mi dech odbiera.
Ojciec Fouchard, dotąd siedzący koło drogi, zbliżył się i stał pod oknem słuchając; opowiadanie tego rabunku dawało mu dużo do myślenia; mówiono mu, że prusacy płacą za wszystko a tymczasem oni w najlepsze kradną! Maurycy i Jan słuchali namiętnie tych szczegółów o nieprzyjacielu, którego ta dziewczyna widziała a którego oni dotąd spotkać nie mogli; Honoryusz zamyślony, z ustami skrzywionemi, zajęty był tylko Sylwiną, dumał o dawnem nieszczęściu, które ich rozdzieliło.
W tejże chwili drzwi od sąsiedniego pokoju się roztworzyły i ukazał się w nich mały Karolek. Musiał usłyszeć głos matki i przybiegł w koszuli, żeby się z nią przywitać. Rozkoszny i jasny, tęgi, miał czuprynę złocistą, kędzierzawą i duże oczy niebieskie.
Sylwina zadrżała, spostrzegłszy tak nagle swe dziecko. Czyż nie poznawała, tego dziecięcia ubóstwionego?... patrzała nań przerażona, jak