Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szarańcza czarna, szła ciągle, ciągle, tak że wkrótce nie widać było ziemi.
Drżała, wciąż odpychając rękami widmo strasznego wspomnienia.
— Następnie, trudno sobie wyobrazić co się działo... Zdaje się, że ci ludzie szli od trzech dni i bili się pod Beaumont jak wściekli. To też umierali z głodu, oczy mieli wytrzeszczone, na pół oszaleli... Oficerowie nawet nie próbowali ich wstrzymywać, wszyscy rzucili się do domów, sklepów, rozbijając drzwi i okna, tłukąc sprzęty, szukając jedzenia i picia, pochłaniając wszystko, co im tylko pod rękę wpadło... U pana Simonnet, kupca, widziałam jednego jak czerpał hełmem z beczki melasę. Inny pożerał samą słoninę, inni pochłaniali mąkę. Poprzednio mówiono, iż od chwili, gdy żołnierze ciągle przechodzili, w mieście nic nie było, a oni jednak znajdowali żywność zapewne ukrytą; tłukli wszystko, sądząc, że im nie chcą dać jedzenia. W ciągu niespełna godziny sklep korzenny, piekarnia, jatka z mięsem, nawet domy mieszczańskie, miały wszystkie szyby wybite, szafy zrabowane, piwnice wypróżnione... Trudno sobie wyobrazić, co się działo u doktora; spostrzegłam jakiegoś olbrzyma jak pożerał mydło. Ale nadewszystko w piwnicy poczynili straszne spustoszenia. Słyszeliśmy ich na górze, jak ryczeli niby bydlęta, tłukli butelki, otwierali krany w beczkach, z których wino płynęło z szumem wodotrysku. Wychodzili z rękami czerwonemi,