Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Generał jak tylko zobaczył Sambuca, krzyknął:
— Co za przeklęty kraj z temi wzgórzami i lasami nieskończonemi!... Czy słyszysz? gdzie to, gdzie się biją?
Sambuc, którego Ducat i Cabasse nie opuszczali ani na chwilę, nadstawił uszów i przez jakiś czas, nic nie mówiąc, przypatrywał się obszernemu widnokręgowi. Maurycy obok niego patrzył także na te dalekie przestrzenie dolin, lasów. Wyglądało to jak morze bez końca, pogarbione falami olbrzymiemi i powolnemi. Lasy krasiły ciemną zielenią ziemię żółtą, a dalekie wzgórza pod palącem słońcem tonęły w mgle sinej. I nic nie było widać, najmniejszego dymku na tle jasnego nieba, a armaty grzmiały ciągle z hukiem burzy oddalonej i wzmagającej się nieustannie.
— Na prawo jest Sommauthé — rzekł w końcu Sambuc, ukazując wysoki wierzchołek okryty zielenią. Tam na lewo jest Yoncq... To w Beaumont się biją, generale.
— Tak, w Varniforêt lub w Beaumont — potwierdził Ducat.
Generał mruczał.
— Beaumont, Beaumont, dyabeł nie zrozumie tego w tym przeklętym kraju...
Poczem dodał głośno:
— Jak daleko ztąd do Beaumont?
— Będzie ze dwadzieścia kilometrów, idąc drogą z Chêne doStenay, którą oto tam widać.