Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jącej ciszy uśpionych pól, uczuł trwogę, straszliwą trwogę, której dotąd nie znał, której nie mógł przezwyciężyć, choć drżał z gniewu i wstydu. Odwrócił się, dla uspokojenia patrząc na ognie obozu; ale widocznie zasłaniał mu je mały lasek i widział za sobą tylko nocne ciemności; tylko zdala samotnie błyszczało kilka światełek w Vouziers, którego mieszkańcy uprzedzeni zapewne, drżeli na myśl bitwy i nie kładli się spać wcale. Co go najbardziej przeraziło, to że przymierzając się nie widział nawet celu na swym karabinie. Zaczęło się więc dlań bolesne oczekiwanie; wszystkie siły jego istnienia streściły się w samym tylko słuchu, chwytając nieodgadnięte szmery, które niby grzmot piorunu nim wstrząsały. Szmer płynącej wody w oddali, szelest poruszanych liści, skok owadu, rozlegały się donośnie dokoła. Czyż to nie jest tentent koni, dudnienie dział, zbliżających się ztamtąd, na prawo od niego? Zdawało mu się, że z lewej strony słyszał szept stłumiony, głosy zduszone, straż przednią pełzającą w ciemności, gotową do napaści. Trzy razy chciał strzelać, dla zaalarmowania obozu, ale obawa omyłki, wystawienia się na śmieszność, zwiększała jego niepokój. Ukląkł, oparł się lewem ramieniem o drzewo; zdawało mu się że stoi już tutaj bardzo długo, że go zapomniano, że armia odeszła zapewne bez niego. Nagle odzyskał odwagę i rozróżniał bardzo wyraźnie na drodze, o której wiedział, że znajduje się odeń w odległości dwu-