Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wieczorem gdy Maurycy chciał zdjąć trzewik, żeby zobaczyć piętę, zdarł skórę. Krew buchnęła i aż krzyknął z bólu. Jan znajdował się w pobliżu i twarz jego wyrażała współczucie.
— Cóż to? zaczyna być źle... Trzeba to opatrzyć. Pozwól pan, niech ja się tem zajmę.
Ukląkłszy, sam wymył ranę i owinął ją czystem płótnem, które wydobył ze swego tornistra. Robił to z ruchami macierzyńskiemi, jak człowiek doświadczony a grube jego palce stały się jakieś delikatne i zręczne.
Maurycy uczuł rozrzewnienie, oczy mu zaszły łzami, szlochanie zawładnęło jego gardłem i zdawało mu się, że znalazł brata w tym chłopie, dawniej nienawidzonym, pogardzanym jeszcze wczoraj.
— Jesteś zuch... dziękuję ci mój stary.
A Jan z miną bardzo zadowoloną, przemówił dziś także, „ty“ z łagodnym uśmiechem:
— A teraz mój chłopcze... mam jeszcze tytuń... chcesz papierosa?

V.

Nazajutrz, dnia 26, Maurycy wstał połamany, zgnieciony ze swego posłania pod namiotem. Nie przyzwyczaił się jeszcze do spania na twardej ziemi, a ponieważ wczoraj zabroniono żołnierzom zdejmowania trzewików, tak że sierżant wieczorem chodził po namiotach i macał w ciemności,