Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 7.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zastanawiając się nad każdem zdaniem, rozbierając każde słowo prawie.
— Biedna maka! powtórzył. Biedna kobieta! Ileż ona wycierpiała, ile wypłakała! Ach! Bóg świadkiem, że jej przebaczam z głębi serca, to pomimowolne mnie opuszczenie! Skoro jej pierwszy pocałunek spocznie na mem czole, wspomnienie przeszłości zniknie jak sen, jak marzenie.
„Część jej wielkiego majątku rzucona zdała nakształt jałmużny1 mówią słowa listu. Niewie więc ona, że ta, jak ją nazywa jałmużna, całkiem mnie dochodzić przestała. Wielki majątek! pisze w swym liście. Ocalenie nasze może tu leży!
Mówiąc to Andrzej, rzucił się na łóżko, lecz przez wiele godzin zasnąć nie mógł wcale. Gdy zamknął nakoniec znużone powieki, sny dziwne, jedne ponure, inne uspokajające, owładały nim kolejno.
Noc wreszcie minęła. Wraz z ciemnością, i sny się rozpierzchły.
Punktualnie o jedenastej w południe San-Rémo przybywszy na ulicę Ville-l’Eveque, wysiadał z powozu przed pałacem d’Auberive, w głąb którego niejednokrotnie wstępowaliśmy wraz z Robertem Loc-Earn na początku naszej powieści.
Wysiadłszy, zadzwonił.
Mała furtka we wjazdowej bramie otwarła się natychmiast, i młodzieniec wszedł w znany nam rozległy dziedziniec.
Na jednym z najwyższych stopni peronu, stał stary sługa siwowłosy, w żałobnej liberji.