Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 6.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

puszczał się za nią gonitwę.
Niepowodzenie to wznieciło w nim gniew zapalczywy! Miotając klątwy i złorzeczenia, ryczał jak dzikie zwierzę. Nabiegłe krwią jego źrenice wściekłością gorzały. Cala postać tego potwora, stawała się coraz ohydniejszą, wstrętniejszą.
Wystraszona Dinah wciąż mu się wymykała jak w ciuciubabce, gdy dziecko, ścigane ucieka przed już... już... mającym je schwytać towarzyszem. Ta jednak nużąca gonitwa zbyt długo już trwała.
Sariol odurzony trunkiem ścigał coraz natarczywiej.
Biedne dziewczę słabło widocznie na siłach.
Serce w jej piersiach biło gwałtownie, oddech coraz krótszym, coraz bardziej utrudzonym się stawał, nogi się pod nią uginały. W głowie czuła silny zawrót, W oczach jej się ćmiło, jak gdyby była bliską omdlenia.
Dwukrotnie ręka Sariola dotknęła się już jej sukni.
Jeden ruch nieoględny, jeden skok źle obliczony, mógł ją oddać w ręce tego nędznika. Zdawało się jej, że czuła na swojej twarzy palący oddech tego pijanicy, że wpada już w jego wyciągnięte ramiona.
— Łaski! zawołała, śmiertelną objęta trwogą, upadając zupełnie na siłach.
— Hal ha! wszak powiedziałem, że prędzej czy później dostanę cię w me ręce.
— Miej litość nademną!
— Czyś rozum straciła? Nigdy! moja sarenko! Zapłacisz mi kapitał z procentem.
— Na imię Boga!
— Przyzywaj Boga, niechaj cię broni! Ja trzymam