Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 5.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— I mówisz, że to nie obłęd? przerwała z uśmiechem Herminia.
— Mówię, że jest maniakiem, i sądzę że oznaczam to nazwą właściwą, odpowiedziała Dyana. Przypuśćmy jednak w tem nieco szaleństwa, jeżeli chcesz tego koniecznie.
— Niech pozostanie maniakiem, mów dalej.
— Pan de Prades, posiada, rzecz naturalna, w cieplarniach okazy niezrównanej piękności. Żaden z królewskich ogrodów współzawodniczyć by z nim nie mógł. Otóż wyobraź sobie, że nikt, ale to nikt w świecie z wyjątkiem mnie jednej, nie przestąpił progów tego raju. Nikt, uważaj mnie dobrze. Gontran mój mąż, nawet musiał pozostać za drzwiami tego Edenu.
— Zkąd więc ten wyjątek dla ciebie?
— Zaraz ci opowiem. Jestem wnuczką pana de Prades, który nie mając dalszej ni bliższej rodziny, uważa mnie jako jedyną swą krewnę. Gdyby mógł coś czcić innego nad kwiaty, mnie by uwielbiał. Nie zadziwiłoby mnie to, gdybym kiedyś ujrzała się jego spadkobierczynią. Wszak niech mu tam Bóg dozwoli żyć jak najdłużej, temu dobremu starcowi. Nie pragnę tego dziedzictwa. Otóż ów mój dziadek jest tak zazdrosnym o swoje ukochane kwiaty, jak basza o odaliski. Wyobraź sobie, że ten człowiek najłagodniejszego w świecie charakteru, wystrzeliłby w skroń bez wahania temu, któryby się poważył wedrzeć potajemnie do jego ogrodów.
— Ależ to straszne! zawołała Herminia.
— Zapewne, odrzekła Dyana, ale logiczne. Sądziłby, że go chcą okraść, a prawo wszakże dozwala strzelić