Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 4.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I instynktownie zazdrosna, zadrżała, chwiejąc się pod ciosem nagłej zabójczej boleści.
— Ach! ta zasłona! mówił dalej Andrzej, dlaczego ona ukrywa przed memi oczyma to cudne, uwielbiane oblicze? Dla czego pozbawia mnie krótkiej chwili szczęścia. Twoje rysy wyryte są w głębi mojego serca. Daremno je przysłaniasz, ja je znam dobrze.
— Nie, zawołała z gwałtownością pani de Grandlieu, nie pojmując sama wyrazów, jakie bezwiednie prawie z jej ust wybiegały. Nie! pan mnie nie znasz, nie wiesz kto jestem!
Spojrzawszy uśmiechnął się.
— Tak, pani sądzisz? zapytał smutno i namiętnie zarazem. Jeżeli to żart z twej strony, przyznam że nazbyt okrutny. Możesz pani zapuszczać zasłonę pomiędzy mojemi spojrzeniami i swoim wzrokiem. Lecz na co się to przyda? Moje serce odgaduje ciebie. Mówisz, że niewiem kto jesteś? Mylisz się pani. Jesteś kobietą, którą kocham do szaleństwa!
— Nie! odpowiedziała wicehrabina. Zaprzeczam temu. Nie ja się mylę, ale pan się mylisz.
— Wszak pani jesteś Herminią? wołał z zapałem Andrzej. Herminią, której oddałem duszę i życie, a jeśli odmówisz mi wzajemności, umrę!
I podniósłszy się na łóżku szybko, nie baczny na niebezpieczeństwo otwarcia ran zabliźnionych zaledwie, pochwycił obie ręce przybyłej, gorącemi okrywając je pocałunkami.
Herminia wykrzyknęła zdjęta przestrachem i zdumieniem, a wyrwawszy swe ręce z dłoni Andrzeja, uciekła