Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 4.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Czuła niewysłowioną ulgę, jak gdyby gniotący od tylu godzin ciężar ustępował z jej piersi.
Andrzej nie umrze! była tego pewną. Pozostawała jej tylko dziękować Bogu i odejść.
Chciała się oddalić, lecz jakaś nie wytłómaczona siła zatrzymywała ją w tym pokoju. Jej stopy były jak gdyby przykutemi do kobierca. Myśli mieszały się rozproszone. Świat cały i życie, przyszłość i przeszłość znikały pośród mgły, jakiej rozwiać nie była w stanie. Całe jej istnienie zawierało się w owym uśpionym młodzieńcu.
Jak długo trwała ta jej ekstaza? Czasu oznaczyć nie jesteśmy w stanie, lecz nagle drgnęła, a zapomniawszy, iż gęsta koronkowa woalka zabezpiecza ją przeciw wszelkim spojrzeniom, zakryła twarz rękoma.
Andrzej, przebudziwszy się spojrzał.
Spostrzegł postać kobiecą, stojącą naprzeciw siebie, lecz żaden okrzyk zdumienia nie wybiegł z ust jego.
Było to z przyczyny, iż nie zdziwił się temu bynajmniej Od trzech dni, jak wiemy, widma, wywołane gorączką, brał za rzeczywistość. Był to dalszy ciąg tych marzeń, jakie uważał za rzecz całkiem naturalną.
— Ach! wyszepnął, to pani jesteś, oczekiwałem ciebie. Tak! to ty, mój anioł dobroczynny, moja opiekuńcza bogini, której zawdzięczam życie, inaczej bowiem umarłbym, gdybyś pani nie ocaliła mnie swą obecnością.
Tajona boleść ścisnęła serce Herminii.
— O kim on mówi? zapytywała siebie. Ta nieznajoma którą kocha i przyzywa w gorączce, przyjdzie niezawodnie, on jej oczekuje i za nią mnie bierze!