Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nitujesz, działać będę dalej. Do jutra zatem „hrabino“, dodał żartobliwie.
— Do jutra baronie.
Była godzina trzecia z południa. Piękne zimowe słońce obsypywało tysiącami iskier gałęzie platanów, pokrytych szronem w pałacowym dziedzińcu. Konie tętniły na zlodowaciałym gruncie alei Cesarzowej, ciągnąc szeregi szybko mijających się powozów. I baron wyruszył, wołając na stangreta.
— Ulica Caumartin, spiesz!
Jednocześnie Fanny Lambert, zasiadłszy przy hebanowem biórku wykladanem kością słoniową, pisała bilecik jaki następnie wręczywszy służącemu, poleciła zanieść takowy na ulicę Laval, do Jerzego Tréjan i gdyby artysta był w domu, przynieść odpowiedź. Następnie zapuściwszy na twarz maleńką, przejrzystą woalkę, która młodym kobietom tyle dodaje wdzięku, wsiadła do powozu, gdzie zniknęła prawie wśród stosu futer z niebieskich lisów, wartujących co najmniej ze dwadzieścia tysięcy franków, i kazała się zawieść do lasku.
Jerzy Tréjan, mniej niż kiedykolwiek usposobiony do pracy, właśnie miał wyjść, gdy Walenty oddał mu maleńki liścik, przyniesiony przez służącego. Spojrzawszy na adres, wypisany drobniuchnym kobiecym charakterem i uczuwszy przenikliwą woń opoponaksu, ulatniającą się z listu, artysta drgnął jak tknięty iskrą elektryczną. Serce gwałtownie bić mu zaczęło. Poznał to pismo i przed rozdarciem koperty, dotknął ustami liter kreślonych drobną dłonią Fanny, poczem przebie-