Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Iskry gniewu posypały się z oczu Reginy.
Chwyciwszy za rękę młodzieńca przysunęła go siłą ku sobie, szepcząc przerywanym głosem:
— Ha! podobała się więc tobie ta sroka? Zajmuje cię. Uważasz że ładna?
— Ładna, nie przeczę, odrzekł, mnóstwo jest ładnych kobiet, wszak ona jest pociągającą, na honor! Jakież to świetne kontury!
Regina wzruszyła ramionami.
— Zaledwie przystojna. Piękność djabelska, wyrzekła z pogardą.
— Ma się rozumieć. Młodość i świeżość, w porównaniu z tobą.
Młoda kobieta z gniewiem uderzyła nogą o ziemię.
— Zakochałeś się więc w tej lichej teatralnej włóczędze?
— Być może.
— Czemuż nie idziesz do niej ze swem miłosnem wyznaniem?
— Owszem, pójdę za chwilę.
— Dla czego nie zaraz?
— Masz słuszność, idę!...
Tu podniósł się z krzesła.
Regina trzymając go wciąż za rękę, nagliła by usiadł.
— Zabraniam ci, syknęła.
— Ba! zobaczymy.
— Jeżeli wyjdziesz, ja wyjdę z tobą. Jeżeli pójść do niej się ważysz, zrobię skandal! Zaprowadzą nas oboje do aresztu. Samotnie nie pójdziesz przynajmniej.
— Co! Tybyś się odważyła?