Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wały się jej bledszemi, bez znaczenia słowami. Powtarzała półgłosem każdy wiersz, każdą sylabę i odnajdowała w nich jak gdyby akordy jakiejś niebiańskiej muzyki, podobnej chórowi cherubinów.
— Kocha mnie, kocha! powtarzała rozpromieniona. Nie omyliłam się. Jest to więc prawdą. Robert mnie kocha.
Długi czas ubiegł zanim zdołała się uspokoić. Wreszcie gorączkowe to wzruszenie minęło. Twarz, omyta zimną wodą, przybrała zwykłą matową bladość, na której przed chwilą silne pałały rumieńce. Przygasł blask jej spojrzenia. Wyszła z pokoju chwiejnym krokiem i zeszedłszy ze schodów, zwróciła się w stronę ojcow skiego gabinetu.
W salonie poprzedzającym ów pokój, spotkała Roberta. Przechodził on właśnie i złożywszy jej ukłon, chciał ją wyminąć w milczeniu.
Henryka zatrzymała się, a przyciskając ręką silnie bijące serce, wyszepnęła z cicha:
— Zostań, pan!
— Pozostanę, rzekł krótko Loc-Earn, pochylając czoło z pokłonem, i wyszedł z salonu.
Zostawszy samą, panna d’Auberive padła chwiejąca się na poblizkie krzesło. Znalazła siłę na wymówienie tych paru wyrazów, obecnie przestraszała ją jej decyzja utrzymać się jednak na nogach nie była w stanie.
— Biedna dziewczyna, mówił Robert z uśmiechem Mefista, wchodząc do swego mieszkania. Drżała jak liść, pełna trwogi i obawy. Teraz jest moją!