Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do tej wyśnionej krainy szczęśliwości. Niedalekiej już, niedalekiej. Znowu mu o niej śpiewali cuda! Nową wiarą napaśli mu duszę. Złość mówi przez nią, snadź rozdrażnia ją światło.
Nie mógł zasnąć, księżyc świecił prosto w ślepia, i z dolin przywalonych mgłami wyrywały się niekiedy echa jakichś ryków, od których przechodziło mrowie.
— Czeka nas ciężka przeprawa! — Nasłuchiwał ze drżeniem.
— Pchniemy naprzód rogate, na próbę.
— Co może tak strasznie ryczeć? — Niepokoił się.
— Zobaczymy jak nas napadną. Śpij, dzień już niedaleki.
Ale i nazajutrz, przy świetle słońca, powróciły też same wątpliwości i jakieś dziwne, niepojęte lęki. Unikał wilczycy a zatroskał się naraz o gromady, biegał pomiędzy niemi, oglądając niemal każdego czworonoga zosobna. Wdawał się w przyjacielskie pogwary, z płomiennem przekonaniem prawiąc o niedalekim już celu wędrówki. Wskazywał góry, za któremi miały się już skończyć wszystkie cierpienia. Starał się w nich przelać całą swoją wiarę w to jutro szczęśliwe. I swoim grzmiącym, lwim głosem powtarzał co był zasłyszał od żórawiów. A robił to z coraz większą żarliwością, gdyż poczuł wśród nich wzrastającą niechęć. Zdało mu się, iż przekonywa niemych i głuchych. Podniosły się łby, ciężkie oczy wpijały się w niego, ale odpowiedzią było jeno złowrogie milczenie. Pomnażał usiłowania i nic nie pomagało. Wyszukiwał lepszych pastwisk, czystych źródeł, chłodniejszych legowisk na południowe odpoczynki — na darmo wszyst-