Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z każdej złej przygody. Nie pojmują hazardu walki, ni słodyczy zwycięstwa. Taki głupi dziób połknie żabę i może o tem latać choćby cały tydzień. A błotnistych kałuż nigdzie im nie brakuje. I pycha je roznosi, że człowiek na nie nie poluje. Cóż to za raje, do których nas prowadzą? Pewnie bagna i wody.
— Z pewnością niema tam naszego ciemięzcy i kata, niema człowieka.
— Ale czy będziemy się mogli tam wyżywić! Nie myślę o sobie.
— Śpiewały mi o tym świecie cudowne pieśnie. Wierzę im, one nigdy nie kłamią.
— Każda liszka swój ogon chwali. Dziwi mnie tylko, czemu z tych rajów przylatują do nas wywodzić młode! My barłogów nie ścielemy na drugim końcu świata.
— Tajemnica — odwarknął niechętnie. — Tego się rozumem nie przejrzy.
— Sowy po dziuplach także krzyczą: tajemnica, tajemnica! Ślepe są na słońce i myślą, że drudzy również nic nie widzą! — zawyła, aż lękliwie zabeczały owce.
— Milcz, bo cię wygonię. — Warknął srogo, zaniepokojony wątpliwościami, jakie w nim wzbudziła. Nie wolno mu było wątpić o skrzydlatych. Wszystkie jego wiary i nadzieje i wszystka przyszłość tylu czworonogich rodów — zrodziły się z tych pieśni czarodziejskich. Przecież jeno te żórawiane klangory wiodły ich przez pustynie strasznego świata. Gościniec wymoszczony własnemi gnatami zostawili za sobą. Rzucili wszystko i parli się wskroś wszystkich piekieł