Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 258 —

malin dzikich i jeżyn — otwierała się ziemia do wnętrza wzgórza, pełnego lochów, bogactw i dusz pokutujących.
Janka położyła się na szczycie, na wielkich białych głazach, leżących w uschłych trawach, niby kamienie grobowe, patrzyła w niebo i zapominała o wszystkiem, przestawała czuć.
Słońce zachodziło; nisko, nad samą ziemią ciągnęły się mgły i mroki, a las cały rozgorzał w ogniach zachodu, stał, jakby oblany miedzią stygnącą, pełen rdzawych blasków, purpury i fioletu. Daleko, z za wzgórz, gdzie chowało się słońce, buchały płomienie słupami, jakby ziemia paliła się z tamtej strony i purpurową łuną okrwawiała pół świata.
Zwolna łuny bladły i zmniejszały się, pomarańczowe zorze przechodziły w żółtawy seledyn, zlewały się z szaro-błękitnym tonem nieba na zachodzie, i gwiazdy, w tym półmroku i półświetle blade, niby lilje; chłód wieczorny wstawał z bagnisk, z wód, z głębin leśnych, i rozpościerał się nad ziemią z mrokiem.
Janka, z rękoma podwiniętemi pod głowę, leżała nieruchomie, wpatrując się w gwiazdy, świecące wprost w oczy. Odpoczywała i jakby nieświadomie piła z nieskończoności moc dalszego istnienia, i jakby się zdawała na łaskę i niełaskę tych strasznych przestrzeni, w które była zapatrzona, tej przyrody konającej i nocy, coraz mroczniejszy całun rozciągającej nad ziemią. Zanurzała się w ogromie i były chwile, w których czuła, że jej duszę przenika jakieś mroźne tchnienie, jakby unicestwienie, że jej roślinne