Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 257 —

i krakały smutną pieśń jesieni, i znowu całą bandą wzbijały się i wirowały nad lasem w takich wysokościach, że wyglądały na bladem tle nieba, niby kłąb sadzy; czasami wiatr chłodny wdzierał się do lasu, niewiadomo skąd, uderzał w korony, rozszumiał, rozszeleścił, rozgwarzył las i milknął w gąszczach zagajników, tylko olbrzymy kołysały się coraz powolniej i oderwane liście i szyszki leciały na ziemię, a melancholja, pełna spokoju i odrętwienia, i pełna rozdrganych, konających ech, łkań, szmerów i trzasków, rozlewała się po lesie.
Janka usiadła na odwiecznem okopowisku, które kiedyś, przed wiekami, za napadów już niewiadomo jakich nieprzyjaciół, służyło za schronienie, bo zewsząd otaczały je nieprzebyte bagna, dzisiaj w połowie wyschłe i pokryte lasami, lub przemienione w pokłady torfu. Wzgórze było niewielkie, podobne do rozwalonej kopy siana i jakby ocembrowane wielkiemi głazami piaskowca zwietrzałego, który świecił swoją białością, niby ogromne, popękane czerepy jakichś olbrzymów, z pośród niskich krzaków jałowców, porastających wzgórze. Poschłe, popielate dziewanny stały sztywne i martwe, tylko u ziemi patrzyły oczyma ostatnich żółtych kwiatów. Okopowisko było pełne smętku i rumowisk dawno zmarłego życia, jakby zapomniane, umarłe cmentarzysko. Po wsiach szeptano, że tutaj straszy, że widywano w miesięczne noce całe gromady widm, że z prawej strony, gdzie sterczały wielkie, granitowe głazy, obrosłe mchem, zwalone na kupę bezładną i otoczone nieprzebytym gąszczem cierni,