Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 184 —

dobała bardzo, ile własną dzisiejszą wymową i śmiałością. Rozpiął palto, bo mu gorąco było, wyprostował się dumnie i rzucał rozpalone, miłosne spojrzenie w noc i w rzadko płonące na linji światła przejazdów.
— Śliczna dziewczyna, muszę napisać o tem mamie. A jakie to musi być dobre! Panie Stachu! Panie Stachu! — powtarzał z rozkoszą i tak się rozmarzał, że nie pamiętał, czy przy rozstaniu pożegnał się ze Świerkoskim, który prędko szedł, pogrążony w rozpamiętywaniu tego, co słyszał od Osieckiej pod uroczystym sekretem.
Na stacji pusto było, w oknach Orłowskich płonęło światło, a z poza heljotropowych zasłon buduaru Zaleskiej płynął potok dźwięków.
Świerkoski, zaszedłszy do siebie, zbudził Franka, kazał mu gotować herbatę i, nie przebierając się, poszedł do saloniku swojego. Porozpalał świece i wielką lampę, stojącą w rogu na kolumnie, pod czerwonym, niby krew, abażurem. Usiadł na pluszowym, wykwintnym foteliku i zaczynał się rozkoszować komfortem, jaki go otaczał. Franek wkrótce postawił mu herbatę na małym, złoconym stoliczku. Świerkoski ze skrytki, misternie ukrytej w biurku, wyjął dobre cygaro, zapalił, otoczył się kłębem wonnego dymu, popijał herbatę, przyglądał się salonowi i jakby się rozkoszował przedsmakiem przyszłości.
— Hipciu! ożenisz się z Orłowską! Tak, z pewnością. — Jakiś zły uśmiech wykrzywił jego trójkątną twarz, aż mu białe, długie zęby błyskały z pod wąsów i szczękały z zadowolenia. — Śliczna panna! Hi!