Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 183 —

— Nigdy!... — powiedziała przeciągle ze zdumieniem.
— Słowo daję, nigdy — przyrzekał poważnie. Zapiął dwa guziki, odpięte od surduta, musnął wąsiki, wyprostował się na krześle i grał w milczeniu, ale w tem wyprostowaniu czuł, że mu się jakiś guzik oberwał, sponsowiał i bał się ruszyć z miejsca. Zosia była i zdziwiona, i zła na jego naiwność, grała niedbale, pozwalając mu wygrywać, chociaż coraz bardziej fuszerował, bo go niepokoił ten oberwany guzik coraz bardziej.
Skończyli partję. Zosia odsunęła stolik, posprzątała ze stołu nakrycia, wzięła swoją nieśmiertelną kanwę z kwiatami i zaczęła wyszywać, nie spoglądając nawet na Stasia, który, sztywny, onieśmielony, z rozpaczą prawie, że ją obraził, zaaferowany tym guzikiem, siedział nieruchomy i myślał, jakby tu zawiązać przerwaną rozmowę i odwrócić uwagę od siebie. Przysunął się nieco, rozpiął surdut, nachylił się ku Zosi, ale nie śmiał się odezwać, tylko błagającemi spojrzeniami obrzucał jej twarz pochyloną nad kanwą. Zosia udawała, że nic nie spostrzega, a uśmiechała się złośliwie. Siedzieli w tem kłopotliwem milczeniu dosyć długo, aż Staś, zrozpaczony, że nie mógł rozpocząć rozmowy i że szelki wpijały mu się coraz głębiej w ramię, powstał i zaczął się żegnać. Podniósł się i Świerkoski, zamienił jakieś tajemne słowa z Osiecką i wyszli.
W milczeniu powracali. Staś czuł się oczarowanym i zgnębionym, nietyle Zosią, która mu się po-