Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 180 —

— Może zagracie sobie państwo w warcaby? — zwróciła się do Stasia i Zosi.
— Pan u nas dopiero piąty raz, prawda? — pytała cicho Zosia, rozstawiając warcabnicę na maleńkim stoliczku.
— Dopiero, ale ileż razy więcej się wybierałem przyjść! — zarumienił się po same białka.
— I czemu pan nie przychodził?
— Obawiałem się być natrętnym, to znowu...
— Natrętnym! pan! panie Stanisławie? Ciocia tak często wspominała o panu. — Spuściła oczy, przygryzła usta i rozstawiała po polach kamienie.
— Doprawdy nie zasłużyłem. Pani wychodzi?
— To trzeba się zasłużyć. Nie, pan zaczyna grę — dodała prędko, podnosząc na niego błękitne oczy i bardzo ładną twarzyczkę, o stanowczych i nieco za wąskich ustach. Koralowy fartuszek okręcał jej wysmukłą, gibką kibić.
— A pani mi pomoże się zasłużyć? — zapytał, nieśmiało spoglądając.
— Biję odrazu dwa kamienie panu; ach, jaki pan nieuważny, jaki nieuważny! Umyślnie podstawiłam i złapałam pana.
— Skoro pani jest tak podstępna, będę się teraz strzegł i miał na baczności.
— Nie ustrzeże się pan! Otóż i mam znowu: miał pan do bicia, nie bił, biorę chuch! — zaczęła się śmiać serdecznie, ale tak cichutko, żeby Osiecka nie zwróciła uwagi.
— Widzę, że z panią przegram.