Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/036

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Legionista kresowy, przywykły do łatwych zwycięztw z sąsiadami, lekceważył ich ilość.
Już stanęły tysiące na prawym brzegu i zamiast zmierzać wprost na obóz, posuwały się na południe, tworząc z obu stron ogromne półkole, które zwężało się ciągle w miarę, jak przybywały nowe siły.
— Okrążają nas — zauważył jeden z trybunów.
— Prowadzi ich prefekt Serwiusz — mruknął Publiusz.
Germanów prowadziła rzeczywiście ręka doświadczonego wodza, zwykle bowiem rzucali się oni odrazu, z ogromnym krzykiem na nieprzyjaciela, i albo zwyciężali po krótkim boju, albo uchodzili.
Dziś nie spieszyli się. Otoczywszy Obóz Batawów z trzech stron, zatrzymali się i czekali cierpliwie na sygnały. Byli setnicy rzymscy przebiegali ciągle przed szeregami, przynosząc rozkazy Serwiusza.
Już słońce odbyło połowę dziennej wędrówki, kiedy się w kilku miejscach odezwały równocześnie rogi i Jazygowie, rozwinięci w długi łańcuch, rozpoczęli walkę. Podbiegli w pełnym galopie pod samą warownię, wypuścili strzały i cofnęli się z takim samym pośpiechem. Krwawą tę igraszkę powtarzali bezustannie, niepokojąc łuczników i procowników.
Pod ich osłoną zbliżały się miarowym krokiem regularnego wojska dwa szeregi pieszych wojowników, przyodzianych w napierśniki i spodnie skórzane. Wyobrażenie smoka z roztwartą paszczą, znak polowy Kwadów, nieśli przed nimi chorążowie.