Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Już go służba, zajęta w ogrodzie, spostrzegła. Pędem wbiegł dozorca niewolników do domu, aby oznajmić panu niezwykłego gościa.
Publiusza zdziwił ten zaszczyt niespodziewany, nie należał bowiem do ulubieńców starszego imperatora. Ubrawszy się pośpiesznie w togę, udał się do sali przyjęć. Tu zastał cesarza, pochylonego nad ogniskiem domowem.
— Modliłem się do bogów twojego rodu, pretorze — odezwał się Marek Aureliusz — aby serce twoje do mnie zwrócili.
Publiusz milczał.
— Obraziłem cię kiedyś, wymawiając ci twoją gwałtowność żołnierską — ciągnął dalej cesarz — i bogowie ukarali mnie, bo przychodzę z prośbą do tej gwałtowności. Zrozumiesz mnie, pretorze, gdy ci powiem, że Germanowie naddunajscy grożą liczniejszym najazdem, a obóz Batawów wypowiedział trybunom posłuszeństwo.
— A!... — zawołał Publiusz.
— Wiem, że masz prawo odmówić mi — mówił Marek Aureliusz — bo wysłużyłeś więcej niż swoje lata w obozie; ale nie wierzę, żeby się Publiusz Kwintyliusz Warus chciał powoływać na prawo, kiedy ojczyzna w niebezpieczeństwie. Nie pamiętaj mi krzywdy i jedź nad Dunaj.
— Niebezpieczeństwo ojczyzny maże wszystkie urazy, boski imperatorze — odpowiedział Publiusz.
— Dziękuję ci; spodziewałem się od ciebie takiej odpowiedzi. Mianuję cię legatem prowincyi naddunajskich i daję ci aż do poskromienia buntu obozu Batawów władzę dyktatorską. Cokolwiek