Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/048

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pochylił się znów do ręki Tullii i przyłożył do niej usta.
— Nie odmawiaj mi — prosił. — Czy chcesz koniecznie, abym sobie przeciął żyły w kwiecie wieku?
— Marku!
— Tak stanie się niezawodnie, bo żyć bez znacznej fortuny nie chcę, nie umiem. Nie zapominaj, że trzysta milionów Liwii pokryją jej pochodzenie. Rzym nie pamięta bogaczowi kapelusza wyzwoleńca.
— Trzysta milionów — szepnęła Tullia.
— Tyle ukradł ten łotr w Germanii. Ma za co kupić sobie drzewo genealogiczne, sięgające aż do Jowisza.
— Więc to konieczne?
— Zgadzasz się?...
— Grozisz samobójstwem...
— Dziękuję ci, Tullio. Wiedziałem, że twój rozum uchyli się przed koniecznością. A teraz pozwól się pożegnać, bo dobywałem resztek sił, aby cię przekonać. Noce bezsenne zaczynają mnie już męczyć.
Wtem rozległ się w ogrodzie krzyk przenikliwy. Jakaś kobieta wołała o pomoc.
— Kazałaś osmagać niewolnicę? — zapytał Marek obojętnie.
— Prasowaczka spaliła mi suknię — odpowiedziała Tullia, siadając na sofie.
— Każ bić tak, żeby dozorca nie lamał kości, bo Marek Aureliusz zaczyna się litować nad niewolnikami. To także nowość szczególnego rodzaju... Ży-