Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/047

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stopnia, iż nie widzi po za nim jego właściciela. Zresztą, droga Tullio, gdybyśmy się chcieli stosować do przesądów naszych praojców, to nie mielibyśmy już wielkiego wyboru. Patrycyuszów z naszemi tradycyami posiada obecnie Rzym ilość tak szczupłą, że rozpłynęli się bez śladu w morzu dorobkiewiczów. Nawet Antoninowie, chociaż siedzą na tronie, nie sięgają aż do królów albańskich, jak my, a znaczna część współczesnych senatorów wywodzi ród swój z plebejów i wyzwoleńców, chociaż im greccy heraldycy wynajdują za pieniądze przodkéw między bogami. Rody patrycyuszowskie, jak ci dobrze wiadomo, wygasły prawie do szczętu. Wytłukły je wojny, proskrypcye, strach i zemsta Kaliguli, Nerona i Domicyana, dobiło je w końcu ubóstwo. Jest nas już tak niewielu, że moglibyśmy się pomieścić wszyscy w jednym domu, przeto byłby nierozumnym, ktoby się chciał zasklepiać w tem naszem ciasnem kółeczku. Dzisiejsi purpuraci, konsulowie, cenzorowie, pretorowie, edylowie i trybunowie — to ludzie nowi, których historya nie sięga trzech, czterech pokoleń. Na nic nie zdałby się nasz opór. Nowe czasy przejdą po nas, jak po trupie, jeśli nie będziemy się odświeżali pieniędzmi dorobkiewiczów.
— Publiusz postępuje inaczej — zauważyła Tullia.
— O, Publiusz — zawołał Marek — to upór z epoki królów, to obywatel drewnianego Rzymu, ja zaś jestem dzieckiem złotej, marmurowej, rozkosznej, oświeconej stolicy świata.